Czy wierzę, że mój syn wróci kiedyś do normalnego życia? Muszę wierzyć, przecież to moje dziecko… A czy tak rzeczywiście się stanie? Prawie dwa lata pobytu w szpitalu psychiatrycznym niewiele mu pomogły. Pragnienie powrotu do sekty wciąż w nim tkwi. Jak długo jeszcze? Nikt nie wie…
Robert był normalnym młodym człowiekiem. Jak każdy bez mała osiemnastoletni chłopak buntował się przeciw władzy rodzicielskiej. Czuł się bardzo dorosły i tak chciał być traktowany. Nic nie wskazywało na to, że będzie inny niż wszyscy jego rówieśnicy, że nagle jego życie zostanie podporządkowane tylko jednemu celowi – służeniu sekcie. I że od sekty zostanie całkowicie uzależniony, odda jej całego siebie.
Wszystko zaczęło się w lutym 1992 r. Syn był wtedy w klasie maturalnej. Nagle zaczął znikać z domu, zaniedbywać naukę. Przestał jadać mięso, choć do tej pory schabowy był jego ulubionym daniem. W domu zaczęła się pojawiać dziwna literatura, syn przestał oglądać telewizję, słuchać radia. Nie chciał już chodzić do kościoła. Na moje pytania – co się z nim dzieje? – odpowiadał półsłówkami. Dopiero później dowiedziałem się, że syn regularnie bierze udział we wszystkich spotkaniach (nawet wyjazdowych) Instytutu. Mimo tej negującej postawy do otaczającej rzeczywistości Robert zdał maturę i dostał się na studia. Widać było jednak, że nauka w ogóle go nie interesuje. Myślami był gdzie indziej. Już nie krył się z tym, że chce żyć inaczej. Zaczął opuszczać zajęcia, odrzucił wszystkie książki i czasopisma. „Studia są niezbędne człowiekowi w jego drodze do szczęścia” – powiedział mi kiedyś. Nie wiedziałem, co się z nim dzieje. Sekty? A kto o nich wtedy słyszał?
Zobacz również: Czy działalność sekt jest powiązana z wywiadem amerykańskim? Sekty jako narzędzie obcych służb wywiadowczych
Z dnia na dzień Robert się zmieniał. Wstawał o godz. 4.00 rano, przez godzinę mantrował i medytował. Sam przygotowywał sobie posiłki i znikał na cały dzień. Na uczelni pojawiał się już sporadycznie, dziś wiem, że przez cały czas służył sekcie. Jeśli trzeba było, pracował dla niej, jeśli tego od niego żądano – nauczał. Wracał do domu wieczorem i znowu mantrował i medytował…
Z czasem jego praktyki stały się jeszcze bardziej ortodoksyjne. W szafce urządził ołtarz ku czci boga i guru, zażądał oddzielnych naczyń do gotowania. Te, których my używaliśmy, były w jego mniemaniu „skażone”. Krytykował wszystko i wszystkich, uporczywie powtarzał, że nigdy nie osiągniemy wiecznej szczęśliwości, że żyjemy źle. My, jego rodzice, nagle staliśmy się „wcieleniami diabła”. Wszelkie próby krytyki z naszej strony spotykały się z natychmiastową reakcją – syn zakrywał uszy, uciekał do swojego pokoju. Jemu tych „bluźnierstw” nawet nie wolno było słuchać. Uczestniczył we wszystkich połączonych z modłami zebraniach Instytutu, w domu z taśm magnetofonowych słuchał bez końca wykładów guru i jego przedstawicieli, śpiewanych mantr. To samo oglądał na wideo. Zażądał, by w domu zawsze były produkty niezbędne do przyrządzania jego posiłków – orzechy, kiełki, soja i rodzynki – i to w ilościach wystarczających na wykarmienie co najmniej kilku osób. Wynosił później tę żywność na spotkania w sekcie. Nagle, i to bardzo stanowczo, zaczął domagać się pieniędzy. Pytał, co w tym domu jest jego, co mu się należy. Mówił, że chce to natychmiast dostać… Poza tym kategorycznie stwierdził, że obowiązek utrzymywania go należy do rodziców. Ci jednak nie powinni wtrącać się do jego spraw. Jest dorosły i ma prawo o sobie decydować. We wszystkim…
Zobacz również: Instrukcje zarządzania sektą ukrywane przez kościół mormonów. Wewnętrzne podręczniki i instrukcje w kościele mormonów
Nie bardzo wiedziałem, co mam robić. Zdawałem sobie sprawę z tego, że z moim synem dzieje się coś bardzo niedobrego, że ktoś nim steruje. Nie wiedziałem tylko, jak mam to zmienić – do niego nic już nie docierało… Nawet w sprawach prostych i drobnych nie potrafił samodzielnie podjąć decyzji. Mówił, że musi się skonsultować. Na pytanie, z kim, odpowiadał, że z „prawdziwymi przyjaciółmi”. Pewnego dnia zabrałem więc wszystkie jego rzeczy związane z sektą i zamknąłem w drugim pokoju. Syn oszalał, włamał się do tego pomieszczenia, zabrał swoje rzeczy i wyprowadził się z domu na stancję prowadzoną przez sektę. Zaczął pracować w drukarni po to tylko, by móc opłacić swój pobyt, i mieć pieniądze na nowe publikacje instytutu. Nie wiedziałem, co mam robić, zupełnie straciłem z nim kontakt. Jedyną osobą, którą czasem tolerował, była moja kuzynka. To ona „biegała” do Instytutu, zadawała tam dociekliwe pytania. To ona nie chciała ustąpić, mimo że nieraz potraktowano ją jak intruza. To ona sprawiła, że Robert stał się wkrótce dla sekty niewygodny. Z prostej przyczyny – ktoś o niego walczył. Zębami i pazurami. Jemu wydawało się, że osiągnął wyższy stopień wtajemniczenia i jako takiemu należy mu się szacunek.
Mniej więcej na początku 1995 r. Robertowi ograniczono prawo przychodzenia na spotkania w Instytucie. Do dwóch razy tygodniowo. „Pozwolono” mu też wrócić do domu. Syn oszalał. Kompletnie się od nas odizolował. Przez cały dzień leżał w swoim pokoju, mantrował, medytował. Nie mógł zebrać myśli. Do dziś mamy jeszcze w domu olbrzymią ilość jego notatek, nieskładnych, pozbawionych sensu. Wpadał nagle do pokoju, czegoś od nas żądał, ale nie potrafił skonkretyzować czego. W nocy budził sąsiadów, chciał dzwonić po policję. Twierdził, że nie chcemy mu dać tego, czego on potrzebuje. Widać było wyraźnie, że z jego psychiką jest bardzo źle.
Z tygodnia na tydzień było coraz gorzej. Robert przestał sypiać, odmawiał przyjęcia pożywienia, przestał się myć. Przez cały czas twierdził, że czeka na śmierć, utracił przecież kontakt z bogiem i guru. Był w stanie panicznego lęku, zastanawiał się, co z nim będzie po śmierci, skoro ciążą na nim tak okropne winy. W akcie rozpaczy w grudniu 1995 r. zgodził się na badania psychiatryczne. Został skierowany na obserwację w Klinice Psychiatrycznej AM. Uciekł stamtąd, ale został zatrzymany. Po otrzymaniu listu z Instytutu nakazującego mu leczenie zgodził się pozostać w szpitalu. Przebywa tam z przerwami po dziś dzień.
Jerzy O.
To prawda, religie monoteistyczne to straszny ściek i nieraz zagrożenie dla zdrowia psychicznego.
Znam tę sektę. Ciężko się odwiklac z macek tych znajomości. Najgorsze jest to, że są tam leaderzy niezwykle toksyczni, ale są też szeregowi członkowie, którzy by nawet muchy nie skrzywdzili, dobrotliwi, uczynni i szczerzy. No ale prym wiodą różne Gorczyce, może lepiej
powiedzieć Konkole, których działania sprawiają, że nawet najszlachetniejsza
idea sięga bruku. Z tego co wiem zresztą nie odnoszą wielkich sukcesów w przekonywaniu do swoich opinii. Stąd pewnie tyle frustracji i zacietrzewienia u niektórych.